Na sanatorium nigdy nie jest za wcześnie
Felieton Anny Harasimowicz
Choć trudno to sobie wyobrazić, jeszcze kilka lat temu nikt nie słyszał o medical SPA. Za to w jednym ośrodku w Nałęczowie można było wykupić turnus intensywnej terapii uzdrowiskowej. Zrobiłam to, daję słowo!
Ocierając się o zawodowy burnout i usłyszawszy o skokach ciśnienia u męża, postanowiłam znaleźć lepsze remedium, niż all inclusive na Cyprze. Zamiast trwonić ciężko zarobione korporacyjne dochody poza granicami kraju, uznałam, że piękna polska ziemia kryje jeszcze wiele niepoznanych przeze mnie zakątków i wszelakich dóbr prozdrowotnych.
Biorąc pod uwagę oferowane rozliczne miejsca sanatoryjne, które znałam jedynie z widokówek i pocztówek grających, uznałam, że słowiańska ajurweda rozwiąże wszystkie nasze problemy (oprócz pogodowych). Ku mojemu zaskoczeniu znalazłam kiełkującą dopiero na naszym rynku ofertę – 5-dniowy turnus wypoczynkowo-uzdrowiskowy dla menedżerów (ze względów marketingowych warto byłoby podrasować nazwę, np.: „dla maklerów giełdowych po bessie”). Nam pasowało jak ulał i brzmiało intrygująco, jak głos Matthew McConaughey w „Wilku z Wall Street”.
Złote czasy sanatorium
Nie było to wczoraj, a parę grubych lat temu, atoli nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Nałęczów znałam głównie z opowieści przodków. Wiedziałam, że wybierające się tam koleżanki mojej prababci Stefanii, wraz z nią samą, która była duszą towarzystwa, gorączkowo odliczały dni do wyjazdu, zyskując nowe rumieńce na samo wspomnienie słowa „sanatorium”.
Z myślą o tym miejscu szykowały odpowiednie toalety w żółto-brązowe rzuciki, najlepiej zaprojektowane z żorżety. Jeśli nie znalazły niczego odpowiedniego w PDT, nabywały kupon materiału z Mody Polskiej, owinięty w papier w jaskółki, i szyły garsonki. Wiem też, że w salonie damskim „U Wiesi” wypadało uprzednio wykonać świeżą trwałą ondulację, a co bardziej zorientowane żony modne wybierały różowo-fioletowe płukanki, co po pewnym czasie miało dać sztokholmski, perłowy, popielaty blond, a czego kompletnie podówczas nie rozumiałam.
Nie pojmowałam również, jak to jest, że już same plany wyjazdu „do wód” działały uzdrawiająco, ale uznałam, że może i my po latach wielu doznamy takiego błogostanu. I tu prawdopodobnie popełniłam błąd, bo nie zrobiłam na głowie cukrowej waty lilaróż, co chyba zaważyło na braku towarzyskiego powodzenia w Nałęczowie.
Trzydzieści parę lat, czyli zbyt mało
Na ulotce turnusu widniało, że przedział wiekowy 36+ nie będzie w Nałęczowie niczym zdrożnym. Ależ byłam ufna! Od przyjazdu patrzono na nas jak na buddystów w mięsnym!
Choć termy i baseny gościły w weekend rodziny Simpsonów z dziećmi, jednak sam obiekt sanatoryjny grupował zupełnie inny target. Bardzo lubię towarzystwo osób starszych, zwłaszcza pogodnych i żartem mówiącym o swoim sowim wieku. Nie mam oporów, by prowadzić kuluarowe rozmowy o dolegliwościach, bajpasach i protezie podkolanowej – wprost przeciwnie, od dziecka marzyłam, by zostać chirurgiem i wszystkie tematy oraz postęp medycyny mocno mnie frapują.
Ponadto towarzystwo, w którym mówi się, że pan w wieku 68 lat to młody człowiek, działa na mnie balsamicznie. Jednak do naszego towarzystwa z trudem się w Nałęczowie przekonywano. Imaginuję sobie, że wyglądaliśmy jak dwoje stojących na granicy meksykańskiej z podrobionymi wizami.
Zwiastun medical SPA, bo od czegoś trzeba zacząć
Po badaniach lekarskich tudzież szczegółowym wywiadzie dostaliśmy przydział licznych, codziennych zabiegów, których skrupulatnie pilnowaliśmy, podobnie jak godzin zdrowych posiłków. Bardzo byłam rada, bo sam rytm dnia i regularność spożywania bogactwa świeżych warzyw, stanowiły cudowną aberrację. Stały się odpowiedzią na nasze potrzeby i kompletną odwrotnością dotychczasowego, niezdrowy trybu życia. Jednak to co dla nas widniało jako czyste dobrodziejstwo, niektórym kuracjuszom okazało jawić się całkowicie inaczej.
W tym miejscu, jedynie ze względu na konieczność zbudowania choćby zarysu atmosfery scenariusza, a nie, by nadmiernie zdradzać tajemnice backstage’u, muszę wyznać, że: pan Ryszard wykazywał się ulotną cierpliwością w kolejce na elektrostymulację i zdarzało mu się zbiec z poczekalni. Ponadto tylko pod salami zabiegowymi garbił się, bo już w Parku Zdrojowym prężył muskulaturę klatki piersiowej przed nadobnym gronem dam. Czasem z kolegą Sławkiem uprawiali scanning towarzystwa nieopodal budynku Term Pałacowych, a wypatrzoną samotną kuracjuszkę zaczepiali zniżonym głosem i zwrotem: „Szukamy czwartego do brydża. Trzeciego też nie mamy”.
Muszę również wspomnieć, że pani Krysia, która lubiła obnażać dolegliwości wszystkich zgromadzonych w sali rehabilitacyjnej („Panie Marianie, pan pokaże żylaki. No niech pani tylko zerknie. A nie mówiłam?”), choć miała zdiagnozowaną dysplazję stawu biodrowego, bardzo sprawnie biegła do pijalni zdrojowej, gdzie czekał na nią pewien szpakowaty „szpak” z pijałką. Po prostu epickie! Obserwacje przyprawiały mnie o bezgłośny zachwyt! Prawdziwa, cudowna, współczesna „Czarodziejska góra”, choć niestety w sali jadalnianej ewidentnie siedzieliśmy przy „gorszym stole rosyjskim”.
Wieczorna metamorfoza w sanatorium
Czuliśmy się jak ubrani w szuby na plaży nudystów. Brakowało tylko, żeby nas laskami wytykano. Nie tylko chodziło o niedopasowanie wiekowe, ale także o traktowanie Nałęczowa i zabiegów zbyt serio oraz to, że byliśmy „komercyjni”. Trzeba przyznać, że z zazdrością patrzyliśmy na obytych rezydentów, którzy czuli się w sanatorium jak u siebie. Wiedzieli choćby, gdzie w budynku sanatoryjnym nikt nie zauważy ćmienia fajeczki.
Jednak największy podziw wzbudzały w nas grupy szykujące się na wieczorki taneczne w klubie Atrium. O zmierzchu po dresach i szlafrokach nie został nawet gwiezdny pył. Powszechna transformacja. Co drugi mężczyzna kroczył jak John Travolta. Odziany jak w znanym filmie o gorączce (może ten aspekt medyczny sprawił, że sanatoryjna moda na lata się utrwaliła) w biały garnitur i czarną koszulę, demonstrował drugi garnitur w roześmianych ustach, no i naturalnie, wspomniane już kocie ruchy.
Damy całe w koafiurach w odcieniu oberżyny, nadmiernie skropione „Panią Walewską”, drobiły w obowiązkowym pantoflu na kaczuszce. Trzymając się pod ręce, aby fleki nie weszły między płyty trotuaru, chichotały jak dzierlatki. Oczu oderwać nie można było! O tym co działo się na parkiecie nie wspomnę, bo cofną panu Marianowi przydział z NFZ-tu.
Cóż, okazało się, że najbardziej sędziwymi i wyczerpanymi osobami w Nałęczowie byliśmy my. Może dobry humor dopisywał kuracjuszom dzięki dużo wcześniej rozpoczętym przed naszym przyjazdem zabiegom i kąpielom w glince białej, choć podejrzewałaby również medykamenty oraz wsparcie pana Macieja: „Na krążenie koniecznie koniaczek! Dla zdrowotności, ma się rozumieć”. Jednak bardziej wierzę w wyjątkowość miejsca i doborowe towarzystwo, do którego mam ambicję aspirować. Liczę na to, że za jakiś czas zostaniemy przyjęci do zacnego grona, na trzecią i czwartego do brydża.
Przeczytaj także: Kto się boi SPA?



