Nie ma na świecie kobiety, która nie pragnęłaby czegoś zmienić w swoim wyglądzie. Jednak to, jak się czujemy z własnym ciałem, niekoniecznie wynika z tego, jak wyglądamy, ale jak się postrzegamy. Media społecznościowe, reklama i popkultura kształtują kanony piękna, a my za wszelką cenę dążymy do tego ideału, zapominając, że obowiązujące wzorce nie są realistyczne. Świetnie obrazuje to ostatnia kampania Dove „Odwrócone selfie”, gdzie nastolatka, ulegając presji mediów społecznościowych, przekłamuje swój wizerunek.
Kwestia percepcji
Retuszowane zdjęcia wrzucane na Instagrama, Facebooka czy Tindera stawiają wręcz niemożliwe do spełnienia wymagania dotyczące urody. Zaczynamy się porównywać i okazuje się, że jesteśmy bardzo dalekie od doskonałości. Patrzymy na siebie krytycznie, i dlatego narzucamy sobie rygor, aby osiągnąć to upragnione „idealne ciało” – gładkie i wyćwiczone. Marzymy o kaskadzie gęstych włosów i cerze pełnej blasku. Kosztuje nas to wiele wyrzeczeń, ale przecież dzięki temu staniemy się atrakcyjne, pożądane i akceptowane przez innych pięknych ludzi. Znajdziemy faceta, lepszą pracę, poszerzymy krąg znajomych.
Z presją wywieraną na kobiety przez społeczne oczekiwania, koncerny kosmetyczne i modowe rozprawiła się na początku lat 90. XX w. pisarka i dziennikarka Naomi Wolf w książce „Mit urody”. Autorka w mocny sposób redefiniuje spojrzenie na relacje między pięknem a kobiecą tożsamością, wskazując, że obsesja cielesnej perfekcji więzi współczesną kobietę w nieskończonej spirali nadziei i nienawiści do samej siebie. Albo idealna, albo żadna. Jakby istotą kobiecych dążeń był wyłącznie wygląd gwiazdy filmowej.
Kult szczupłych, nieskazitelnych figur króluje w mediach od lat. To sprawiło, że osoby z niedoskonałymi ciałami, odbiegającymi od obowiązującego wzorca, czuły się pomijane lub wręcz wykluczane. I nie tylko dlatego, że próżno było szukać ich reprezentantów w mediach, ale ponieważ od małego wbijano nam do głowy, że wszystko, co odstaje od „normy” – te dodatkowe kilka kilogramów, cellulit na udach, wystający brzuch, blizny po trądziku – powinno się ukrywać. Coraz więcej kobiet głośno zaczęło mówić o tym, że nie chcą być definiowane poprzez wymiary swojego ciała, tylko przez to, kim i jakie są. Tak narodził się ruch Body Positivity.
Ciałopozytywność – piękne, bo moje
Korzenie ruchu Body Positivity, początkowo zorientowanego na walkę z dyskryminacją osób plus size, sięgają lat 60. XX w. Z czasem zaczął on dotyczyć wszystkich aspektów cielesności. W 1996 r. zmagająca się z samoakceptacją Connie Sobczak i psychoterapeutka Elizabeth Scott, specjalizująca się w leczeniu zaburzeń odżywiania, założyły stronę internetową The Body Positive. Jej celem było stworzenie bezpiecznej przestrzeni na budowanie pozytywnej relacji z własnym ciałem.
Nastała nowa era, którą zapoczątkowały reklamy Dove pokazujące kobiety o różnych kształtach i kolorze skóry w bieliźnie. Na okładce włoskiej edycji magazynu „Vogue” pojawiła się modelka plus size, a magazyn „Elle” udowodnił, że Monica Bellucci, Sophie Marceau, Eva Herzigova wyglądają świetnie także bez makijażu. Alicia Keys poszła o krok dalej i postawiła całkowicie na naturalny wygląd, wzbudzając początkowo wręcz kuriozalne zainteresowanie mediów za każdym razem, kiedy publicznie pojawiała się sauté. Po wybiegach zaczęły chodzić nie tylko krąglejsze modelki, ale ich znacznie starsi koledzy i koleżanki. Instagram został zalany postami pod tagiem #bodypositive ze zdjęciami ukazującymi „prawdziwe” ciała – z rozstępami, po ciąży, z fałdkami tłuszczu, przebarwieniami, włosami na nogach, z cerą pokrytą trądzikiem lub zmarszczkami.
Dzięki idei ciałopozytywności i zwiększeniu różnorodności ciał pokazywanych w mediach wiele kobiet wyzwoliło się z przymusu dążenia do niedoścignionego ideału piękna. Okazało się, że gdy presja bycia atrakcyjną zawsze i wszędzie zniknie, możemy zacząć wreszcie inaczej o sobie myśleć. Pogodzić się z – często irracjonalnymi – kompleksami, zyskać świadomość swoich zalet, funkcjonować bez wstydu i obawy przed brakiem akceptacji ze swoimi „defektami”. Ciałopozytywność zyskała tym samym nowy wymiar. Już nie tylko przeciwstawiała się traktowaniu ciała jako wroga, z którym nieustannie trzeba walczyć, ale zaczęła mówić o kobiecej fizjologii bez tabu i piętnować wszelkie przejawy body shamingu. Doskonałym tego przykładem była reakcja czytelników na okładkę „Glamour”, gdzie pojawiły się promujące naturalne ciało bohaterki serialu „Dziewczyny”. Co ciekawe tylko polska edycja pisma „przypadkowo” wyretuszowała im nogi, usuwając cellulit, za co została mocno skrytykowana.
Albo zbyt gruba, albo za ładna
Nurt body positivity pozwolił wielu odnaleźć swoją tożsamość i poczuć się dobrze we własnej skórze, mimo to nie zyskał przychylności wszystkich. Jego przeciwnicy twierdzą, że może on być szkodliwy, szczególnie w kontekście zdrowia. Bezkrytyczne podejście do swojego wyglądu, a tym samym unikanie aktywności fizycznej i lekceważenie otyłości może prowadzić do wielu poważnych chorób. A to nie koniec zastrzeżeń.
Piosenkarka Lizzo, która oparła swoją karierę na hasłach dotyczących ciałopozytywności teraz powoli od nich odchodzi na rzecz ciałonormatywności. W jej opinii body positivity uległo za dużej komercjalizacji, stało się swoistą modą, zatracając swoją pierwotną ideę. Trochę tak, a trochę nie. Ciałopozytywności nie można przecież ograniczać tylko do jednej, wybranej grupy, która nie wpisuje się w aktualny kanon piękna. Czy swojego ciała nie może kochać trenerka fitness? Bo co? Jest za szczupła, a może zbyt wysportowana? Albo dziewczyna o wydatnych ustach i zrobionych piersiach? Bo jest sztuczna i pusta? To przecież wcale nie oznacza, że ich relacja z ciałem jest zła. Jest po prostu inna. Każdy może mieć kompleksy i zmagać się z akceptacją swojego ciała. Nawet ludzie atrakcyjni. Czy to powód, żeby wykluczać ich z grona ciałopozytywnych? A może lepiej by było, żeby każdy wyglądał i żył jak chce. Niekoniecznie podążając za zmieniającymi się co dekadę kulturowymi standardami, ale potrzebami własnego ciała.
Przeczytaj także: Wiek to nie wyrok! Życie zaczyna się po 60-tce