Świat stanął przed ogromnym wyzwaniem, jakim jest COVID-19. Wszyscy żyjemy w niepewności, strachu i doszukujemy się rozwiązań. Jak wygląda obecnie sytuacja w szpitalu, w którym pracujesz?
Sytuacja jest niepewna od, jeśli dobrze pamiętam, 9 marca tego roku. Pierwszym etapem (w połowie marca) było postawienie przed szpitalem namiotu, który zaczął pełnić funkcję Izby Przyjęć. W szpitalu z biegiem czasu zaczęły powstawać nowe ściany – tak, żeby można było zapewnić miejsce na śluzy. Pomału zaczęły dochodzić do nas informacje, że staniemy się szpitalem jednoimiennym i tu padały różne zdania: albo, gdy trafi do nas pierwszy pacjent z COVID-19, albo jak skończą się miejsca w śląskich szpitalach zakaźnych. Okazało się, że to nie jest takie proste. Ale o tym za chwilę. Chyba w połowie marca miało miejsce zdarzenie, które mocno zapisało się w mojej pamięci… Jakoś od końca lutego (wtedy ze względu na sezon grypowy) był zakaz odwiedzin w szpitalu. Mieliśmy pięćdziesięciokilkuletniego, bardzo miłego pacjenta, który miał za dzień lub dwa jechać na kontynuacje leczenia na onkologię, ale zaczął umierać. Przyjechały dwie osoby z rodziny. Być może córka i syn, albo syn lub córka z żoną, bądź mężem – tacy koło trzydziestki. Sytuacja patowa. Zakaz odwiedzin. Nasz Ordynator ma dobre serce. Kazał mi dać im maski chirurgiczne, flizelinowe fartuchy i pozwolił im wejść. Ja w międzyczasie, na prośbę rodziny, zaczęłam telefonicznie wzywać do szpitala księdza kapelana, który przyjechał w ciągu około 20 minut. Niestety nie zdążył, a te wydane maski, to były ostatnie dwie jakie miałyśmy na oddziale, takie zwykłe, chirurgiczne, bez filtra (z filtrem tydzień wcześniej dostałyśmy 5 sztuk i były one zamknięte u oddziałowej, wydawane w razie bezwzględnej konieczności). Masek nie było – wezwałyśmy Pielęgniarkę Naczelną, Pielęgniarkę Epidemiologiczną, BHP-owca, informacja doszła do Prezesa i oświadczyłyśmy, że jeśli do końca tygodnia nie znajdą się środki ochrony, odstąpimy od łóżek. Przyjdziemy do pracy, ale pracy przy pacjentach nie podejmiemy. I znowu, dzień czy dwa później przyszło 4 tysiące masek z… InPostu. Takich zwykłych, flizelinowych. Chyba w ten sam dzień również trzy przyłbice i chyba dwie pary gogli, które ktoś z osób zarządzających zakupił w Decathlonie (wykupił wszystkie jakie były, ale nasz oddział nie jest jedyny w szpitalu, oddziałów jest 12), które zresztą nie były potem używane, ponieważ po 15 minutach były całe zaparowane. W owym czasie było już bardzo dużo stresu, niepewności i to było w tym najgorsze, to napięcie. 25 marca tego roku dostałam pierwszą, profesjonalną, jedną z chyba kilkunastu masek z filtrem FFP3, jakie dotarły na oddział z apteki szpitalnej. Używałam jej trzy dni z przerwami, tak, żeby nie przekroczyć zalecanych przez producenta 8 godzin użytkowania. 31 marca miałam okazję po raz pierwszy pracować przy pacjencie, który miał podejrzenie zakażenia wirusem SARS CoV-2. Powiem tak – długo (w sensie kilkunastu – kilkudziesięciu minut) przygotowywałam się do tego, żeby wejść do niego na salę. Myślałam o tym, jak się ubrać, jak będę się rozbierać (to najbardziej newralgiczny moment, wtedy ma miejsce najwięcej zakażeń personelu), co mam wziąć, żeby być przygotowanym na różne ewentualności i żeby przez następne godziny (jeśli nie zaszłaby nagle taka potrzeba), nikt kolejny nie musiał tam wchodzić, ani z lekami dożylnymi, ani z zastrzykami, ani z inhalacjami, posiłkiem, myciem, tabletkami. Ktoś zapytał czy się boję? Bałam się. Za pierwszym razem bałam się. Potem, chyba jak przy reanimacji, najpierw jest działanie, emocje idą na bok, a potem stres wychodzi. Wracałam do domu i dzień po dniu zasypiałam koło godziny 20, ze stresu.
Następnie byli kolejni podejrzani pacjenci, a potem kolejni… Część zmarła, wymaz pobrany tuż przed zgonem był ujemny (być może było za wcześnie na wymaz). W ogóle, jak tak rozmawiamy w środowisku, to dochodzimy do wniosku, że w tym roku (czy już pod koniec 2019), było tyle „dziwnych i nagłych zgonów” o podłożu związanym z układem oddechowym, że mamy swoje, niepotwierdzone badaniami przypuszczenia, że już wtedy pacjenci umierali na Covid-19.
W połowie kwietnia wojewoda wyznaczył nas do pełnienia funkcji szpitala jednoimiennego, ale decyzja okazała się nie być wiążącą, ponieważ podpisać musiał ją premier.
W zeszłym tygodniu w weekend, niespodziewanie dla nas, przywieziono pięć osób zakażonych. Położone zostały piętro niżej, a my zaczęliśmy ewakuować nasz oddział. Na początku tego tygodnia dostałyśmy informację, że będziemy szpitalem jednoimiennym, że każda z pielęgniarek, która pracuje w kilku miejscach, ma za zadanie podjąć decyzję czy zostaje tu, czy będzie pracować gdzie indziej. Ze względu na jednoimienność miały iść za tym środki ochronne, pieniądze. Kilka dni później zaczęła krążyć informacja o tym, że jednak szpitalem jednoimiennym nie będziemy, a będziemy tylko tym miejscem, które ma stanowić 10 % łóżek szpitala przeznaczonych dla osób zakażonych. Co będzie jutro – tego nikt chyba nie wie. Współczuję na przykład naszej Pielęgniarce Naczelnej, przekazującej informacje, które dwa dni później okazują się nieaktualne. Z drugiej strony, gdy milczy, wszyscy się denerwują, że nie wiedzą co z nami będzie – i tak cały czas, prawie od początku marca.
Internet huczy od informacji dotyczących ogromnych braków w placówkach medycznych. Czy ilość sprzętu, maseczek, rękawiczek, płynów do dezynfekcji jest w Waszym szpitalu wystarczająca?
Z biegiem czasu zaczęły przychodzić na oddział bawełniane maski szyte przez ludzi, drukowane przyłbice, rękawice, kombinezony, część rzeczy docierało z apteki szpitalnej. Byłyśmy złe, że w mediach mówi się, że szpitale mają wszelaki sprzęt zapewniony, a tak wcale nie było. Nawet teraz nie jest. Gdy schodziłam z dyżuru, nie było znowu maseczek z filtrem, ale podobno obecnie znowu są. Był moment, że otworzyłyśmy ostatnie mydło, preparat do odkażania i w aptece była pustka, ale obecnie te środki na oddziale są, także dzięki ludziom, którzy nam je ofiarowali, za co serdecznie dziękujemy. Zauważyłyśmy, że kiedy mówi się o pełnym wyposażeniu, to pewnie mówi się o oddziałach jednoimiennych – do reszty szpitali wszystko dochodzi z opóźnieniem, a przecież my cały czas mieliśmy, już w marcu pacjentów podejrzanych o COVID-19. Gdyby nie pomoc ludzi dobrej woli, byłoby jeszcze gorzej.
Jak z Twojej perspektywy polska służba zdrowia radzi sobie z epidemią?
Myślę, że robimy co możemy w takich warunkach, jakie są nam dane. U nas jest atmosfera pełnej mobilizacji i gotowości do podejmowania kolejnych wyzwań. Ale, no właśnie, ale… tak sobie czasem myślę, że najgorsze dopiero się zacznie. Nie to „najgorsze” związane z SARS CoV-2. Chodzi o to, że w tym czasie, gdy na oddziale zwykle jest czterdziestu paru pacjentów, tak gdzieś od połowy marca staraliśmy się, żeby było ich kilkunastu (w razie konieczności ewakuacji, która obecnie jest już za nami), a co za tym idzie, byli przyjmowani jedynie pacjenci bezwględnie tego w danej chwili wymagający lub podejrzani o COVID-19, a nie tacy, którzy potrzebowali diagnostyki np. gastroskopii, kolonoskopii, tomografii… Co, jeśli w związku z tym okaże się, że wielu (patrząc w skali kraju) pacjentów nie miało wykrytych nowotworów lub innych chorób wymagających szybkiego leczenia? Co z tymi wszystkimi pacjentami, którzy nie zostali przyjęci na czas na oddziały rehabilitacji, czy nie rozpoczęli lub przerwali terapię u psychologów? Co z tymi osobami, które wpadły w sieć lęków powstałych w związku z izolacją i potrzebują porady psychiatry? Albo z tymi, którzy w zamknięciu, w domach rodzinnych doznają przemocy? Albo z tymi, którzy w samotności, bez bliskich, bez duchownych umierają w samotności? Co z tymi, którzy nie mieli szansy się pożegnać, którzy widzieli ojca czy matkę kilka tygodni wcześniej? Naprawdę problemów jest o wiele więcej.
Poza tym jest nas mało. Blady strach pada na oddziały kiedy słyszą, że pracownik ma wybrać jedno miejsce, a pielęgniarki pracują w dwóch czy trzech – zaczynają być widoczne maskowane wcześniej braki kadrowe.
Co zmieniło się w pracy pielęgniarek od momentu pojawienia się koronawirusa? Jesteście teraz bardziej obciążone obowiązkami?
Zmieniło się wszystko. Najbardziej obciążająca jest niepewność, a także nowa sytuacja. To jakby wielu rzeczy uczyć się nagle na nowo. Od tego, jak się prawidłowo ubrać i rozebrać – co wbrew pozorom nie jest takie proste – praktyka to pokazuje, za pierwszym razem, za drugim, z kolejnymi razami widziałam błędy, które popełniłam mimo szkoleń. Nie wszystkiego da się nauczyć, bo też nie ma jednego sposobu ubierania i rozbierania, ani jednego modelu fartuchów, kombinezonów, etc. Trzeba po prostu działać sprawnie, ale bez pośpiechu i używać logicznego myślenia (także po to, aby użyć jak najmniej sprzętu, który jest na wagę złota). W praktyce i tak okaże się, że np. ktoś nie mieści się w kombinezon, a inny ma za szczupłe przedramię, ściągacz fartucha jest za szeroki i odsłania nadgarstek po podniesieniu ręki, żeby przykładowo zawiesić kroplówkę… W przypadku pacjentów dodatnich, zgodnie z procedurą, jeśli wchodzi się na oddział kilkukrotnie i kilkukrotnie z niego schodzi, przez śluzę, za każdym razem należy się wykąpać, przebrać i wyznaczonym do tego szlakiem przejść do tzw. czystej części szpitala. Z pacjentami dodatnimi pracujemy po trzy godziny, potem kąpiel, przerwa, w tym czasie na oddział wchodzi lub wchodzą kolejne pielęgniarki na trzy godziny. Dlaczego tak? Ponieważ w kombinezonach jest strasznie gorąco, a w maskach duszno, stąd staram się chodzić powoli (co jest trudne, bo mam inne przyzwyczajenia), żeby nie mieć wrażenia, że się duszę. Czasami mam wrażenie, że to jest jakiś film science – fiction, naprawdę… To są zupełnie inne obowiązki niż kiedyś, zupełnie inne warunki i nieporównywalny stres, który towarzyszy nieustannie. Pod prysznicem myślisz: jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – bo dałam radę? Bo mogę się uwolnić z kombinezonu? Bo udało mi się sprawnie rozebrać?
Z pewnością istnieją teraz specjalne obwarowania co do wejścia na oddział. Jak wygląda takie przygotowanie?
Rodziny nie mają prawa wstępu na odział. Dla personelu? W namiocie przed szpitalem, przed wejściem do szatni, mierzona jest temperatura – obecnie w tych czynnościach pomaga nam wojsko. Następnie wchodzi się do szatni, która od niedawna ma zamek na szyfr. Na oddział lub tuż po wejściu na niego zakłada się maseczkę, którą nosi się również w pomieszczeniu socjalnym, ponieważ także personel bywa (przykład z naszego „podwórka”) zakażony. Między sobą zachowujemy także bezpieczne odległości 2 metrów. Ubieramy się w zależności od tego, do jakich pacjentów idziemy – albo w maskę, przyłbicę, podwójne rękawice i fartuch flizelinowy, albo w fartuch jednorazowy, kombinezon, maskę, przyłbicę, buty, czepek, podwójne rękawice.
A co w sytuacji, gdy do szpitala trafia pacjent z wypadku – od razu traktowany jest jako zainfekowany? Czy to właśnie z tego powodu wiele operacji jest przekładanych i wstrzymywanych?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ nie mam do czynienia z takimi pacjentami – z wypadku. Podejrzewam, że jest tak, jak w przypadku pacjentów, których ze względu na stan zdrowia przyjmowaliśmy my – zakłada im się podwójne maseczki chirurgiczne i traktuje jako „niepewnych”. Są także obserwowani pod kątem SARS CoV-2, jeśli chodzi o objawy, temperaturę ciała. Co do operacji planowych – wszystkie są odwołane, tak, jak i planowe badania diagnostyczne, ponieważ nie jest wykluczone, że pacjent nie jest chory, a wtedy reszta pacjentów może ulec zakażeniu, bądź trafić na kwarantannę, razem zresztą z personelem – a wówczas powstają kolejne braki kadrowe.
W społeczeństwie da się odczuć panikę i zdenerwowanie. Jaka atmosfera panuje pomiędzy personelem medycznym w szpitalu?
Nie jest to sytuacja obca medykom. Panika raczej nie ma miejsca (choć i to czasem się zdarza, faktycznie). Są spięcia. Nie powiem, że nie. Stres wychodzi. Brak sprzętu się odbija. Niepewność wychodzi – trudno jej uniknąć w sytuacjach, które opisałam powyżej. Ale staramy się motywować do jedności, stawiać się wzajemnie „do pionu”, pamiętając, że to nam w niczym nie pomoże, a tylko zaszkodzi. Dużo też zależy od kadry zarządzającej – nasza oddziałowa stawia na spokój i opanowanie.
Czy czujesz się w pracy bezpiecznie?
Nie zawsze, ale mamy bardzo dobrą oddziałową, otrzymaliśmy wsparcie w postaci różnych sprzętów ochronnych. Jestem osobą wierzącą – wiem, że wiele osób się za mnie modli (co jest dla mnie bardzo ważne!) – także te, po których się tego nie spodziewałam. Mamy znacznie większy dostęp do środków ochrony, na pewno jest lepiej niż było, choć stresują mnie pojawiające się braki. Ćwiczymy w wolnych chwilach ubieranie, poprawiamy się nawzajem (praktyka czyni mistrza) – to zwiększa poczucie bezpieczeństwa. Jest strach, ale już bardziej chyba w podświadomości, inaczej chyba nic bym nie zrobiła. Kiedy wracałam na oddział po urlopie, ze stresu, dzień wcześniej się po prostu rozpłakałam, jak nigdy. Staramy się mieć pozytywne nastawienie i wspierać się – wtedy jest łatwiej.
Mam wielką nadzieję, że Polacy choć trochę uświadomią sobie jak ważną funkcję sprawują pielęgniarki, lekarze czy ratownicy medyczni. Odczuwasz jakiekolwiek wsparcie ze strony sąsiadów, bliższych i dalszych znajomych z racji wykonywanego przez Ciebie zawodu?
To trudne pytanie. I tak, i nie.
Pacjenci chwilami jakby nie są świadomi tego, co się dzieje. Naprawdę osłupiałam (łagodnie mówiąc), gdy ubrana i dziwnie wyglądająca weszłam na salę pacjenta podejrzanego o COVID-19, a on zapytał mnie na wstępie, z wyrzutem: „No ile jeszcze będziecie mnie tak trzymać?”. Prawdę mówiąc ręce mi opadły. Z racji tego, że ze względu na sytuację staramy się jak najkrócej przebywać z pacjentami, żeby zminimalizować ryzyko zakażenia i przeniesienia go na kolejne osoby, mniej z nimi przebywamy, poza tym utrudniona jest komunikacja. Kiedy jestem w pełnym umundurowaniu, w tym w masce, krzyczę, także do koleżanek, bo po prostu mnie nie słyszą – trudno o rozmowę z pacjentem. Nie spotkałam się raczej z wyrazami wdzięczności, chyba, że osób z zewnątrz – ktoś przyśle kawę, wodę mineralną, soki, ktoś pizzę, bułki maślane – zdarzały się takie gesty.
Kilka osób znajomych zapewniło, że gdybym potrzebowała pomocy, to mam dać znać, ktoś zaproponował zakupy, czy nawet gdybym nie dawała rady – ugotowanie obiadu! Jest też druga strona medalu: chodzę pobierać krew pacjentowi prywatnie. Kiedy poznał w jakich warunkach obecnie pracuję, przeprosił i odmówił wizyty. To samo ze stomatologiem. I ja, zarówno pacjenta, jak i stomatologa rozumiem, choć z drugiej strony po prostu boli mnie ząb, tak zwyczajnie. I nie wiem jak i kiedy będę mogła skorzystać z odwołanej, a wcześniej zaplanowanej wizyty.
Przeczytaj także: Czy maseczki mogą pogorszyć stan naszego zdrowia?